Lofoty: na skraju świata
Mając w pamięci wyprawę do Tajlandii, gdy otrzymałem wiadomość, że koleżanka organizuje wyprawę na Lofoty, od razu wpisałem się na listę uczestników. Razem z ekipą złożoną w całości z kumpli i współlokatorów mieliśmy przebyć ponad pięć tysięcy kilometrów pociągami, promami, samolotem i samochodem, by odwiedzić górzysty archipelag na samym końcu ciepłego Prądu Północnoatlantyckiego.
W ciągu zaledwie pięciu dni i sześciu nocy odwiedziliśmy portowe Trondheim, jechaliśmy ekspresem polarnym, oglądaliśmy Słońce zachodzące na północy i przechodziliśmy na plażę przez ośnieżoną przełęcz. Oglądaliśmy wiry, rybackie wioski i postawiliśmy nogę w znanym z krótkości nazwy Å. Doświadczyliśmy jak drogie jest życie w kraju opływającym w naftę i korzystaliśmy ze sławnego skandynawskiego prawa do rozbijania namiotu wszędzie tam, gdzie nie jest to zabronione przez właścicieli terenu. Uprzątnęliśmy pomnik polskich obrońców Narwiku.
Północna Norwegia to miejsce pełne zapierających dech w piersiach krajobrazów – i wyjątkowo odludne, przynajmniej dla osoby wychowanej w mieście. W ciągu naszych wojaży może kilkukrotnie spotkaliśmy Norwegów poza sklepikami. Z powodu braku zapotrzebowania, nie oznacza się za bardzo szlaków pieszych (zgubiliśmy wątłą ścieżkę prowadzącą na szczyt już po dwustu krokach), ciężko znaleźć prysznic (masz przecież strumień z lodowca!). Wszystko to wynagradza jednak przyroda: wodospady, plaże i zielone runo to idelne widoki, by odetchnąć od gwaru codziennego życia.
Wracając z Lofotów, zastanawiam się, czy nie planuję życia trochę jak ten archipelag; jeden ciepły prąd powoduje, że z lodowej pustyni to miejsce zmieniło się w bezpieczną przystań dla rybaków Północnego Atlantyku. Co się stanie, gdy tego prądu zabraknie?