Lofoty: na skraju świata

Mając w pamięci wyprawę do Tajlandii, gdy otrzymałem wiadomość, że koleżanka organizuje wyprawę na Lofoty, od razu wpisałem się na listę uczestników. Razem z ekipą złożoną w całości z kumpli i współlokatorów mieliśmy przebyć ponad pięć tysięcy kilometrów pociągami, promami, samolotem i samochodem, by odwiedzić górzysty archipelag na samym końcu ciepłego Prądu Północnoatlantyckiego.

W ciągu zaledwie pięciu dni i sześciu nocy odwiedziliśmy portowe Trondheim, jechaliśmy ekspresem polarnym, oglądaliśmy Słońce zachodzące na północy i przechodziliśmy na plażę przez ośnieżoną przełęcz. Oglądaliśmy wiry, rybackie wioski i postawiliśmy nogę w znanym z krótkości nazwy Å. Doświadczyliśmy jak drogie jest życie w kraju opływającym w naftę i korzystaliśmy ze sławnego skandynawskiego prawa do rozbijania namiotu wszędzie tam, gdzie nie jest to zabronione przez właścicieli terenu. Uprzątnęliśmy pomnik polskich obrońców Narwiku.

Północna Norwegia to miejsce pełne zapierających dech w piersiach krajobrazów – i wyjątkowo odludne, przynajmniej dla osoby wychowanej w mieście. W ciągu naszych wojaży może kilkukrotnie spotkaliśmy Norwegów poza sklepikami. Z powodu braku zapotrzebowania, nie oznacza się za bardzo szlaków pieszych (zgubiliśmy wątłą ścieżkę prowadzącą na szczyt już po dwustu krokach), ciężko znaleźć prysznic (masz przecież strumień z lodowca!). Wszystko to wynagradza jednak przyroda: wodospady, plaże i zielone runo to idelne widoki, by odetchnąć od gwaru codziennego życia.

Wracając z Lofotów, zastanawiam się, czy nie planuję życia trochę jak ten archipelag; jeden ciepły prąd powoduje, że z lodowej pustyni to miejsce zmieniło się w bezpieczną przystań dla rybaków Północnego Atlantyku. Co się stanie, gdy tego prądu zabraknie?

Przeszedłem na HTTPS. Wy też powinniście.

Jak absolutnie nikt nie zauważył, od dziś na większości moich stron widać zieloną kłódeczkę. Mogliście jednak zauważyć ją na innych stronach, które do tej pory jej nie miały – a które niedługo zaczęłyby być oznaczane jako niebezpieczne[1].

Problem z naszym starym, dobrym[citation needed], znanym i lubianym[by whom?] HTTP jest taki, że absolutnie wszystkie hasła użyte na stronie nim obsługiwanej możecie wyrzucić do kosza. Dokładnie tak – hasła były przesyłane przez HTTP w sposób nieszyfrowany, przez co mogły zostać rozczytane podczas transferu przez kogokolwiek po drodze. W połączeniu z używaniem ponownie tych samych haseł tworzy to mieszankę wybuchową, która nie wiadomo kiedy eksploduje falą kredytów wziętych na Twoje dane po kradzieży tożsamości (nadal masz jedno hasło do wszystkiego? Użyj KeePassa[2]).

Ale zaraz – czego używały banki przed SSL?

Apletów Javy. Ta zakurzona dzisiaj technologia, dla której wsparcia próżno już dzisiaj szukać[3][4][5], pozwalała na wdrożenie silnej kryptografii przed wdrożeniem SSL, a później TLS. Dzisiaj ta opcja wydaje się redundantna, gdyż przeglądarki wspierają silne krypto w standardzie, a dodatkowe zabezpieczenia można zaimplementować w natywnym dla sieci JavaScriptcie.

Dlaczego jednak miałabyś/miałbyś użyć HTTPS na swojej stronie, jeśli nie używasz logowania (rozumiem, że do zmiany treści używasz generatora stron statycznych, gdyż Wordpress zawiera logowanie)?

Aby chronić prywatność swoich użytkowników. Przesłane przez HTTP dane są jawne i mogą służyć do profilowania – zbierania danych, co Twoi odwiedzający lubią, czego nie lubią, jakie poglądy wyznają. Przez profilowanie mogą doświadczyć wielu rodzajów problemów, od niechcianych reklam, aż do prześladowania. Nawet jeśli nie poruszasz wrażliwych tematów, treść Twojej strony może stanowić część układanki dla osób, które chcą komuś zaszkodzić.

W tym momencie zawsze pojawia się stereotyp niepoparty faktami — Dobra, dobra, certyfikat TLS jest drogi!

Ale można je znaleźć za darmo! Ja sam odwlekałem decyzję o przerzuceniu się do znalezienia taniego certyfikatu (studencki budżet nie rozpieszcza); okazało się, że od 2015 roku działa organizacja Let's Encrypt[6], która zajmuje się dokładnie rozdawaniem za darmo certyfikatów TLS. Zainstalowanie certyfikatu może wymagać drobnej pomocy, ale efekt (brak czerwonej ikonki niezabezpieczonego połączenia za każdym razem, gdy ktoś wejdzie na Twoją stronę) jest tego warty.

Korzystanie z HTTPS niesie za sobą same korzyści – wszystkie wady, które posiadało, zostały wyeliminowane w ciągu ostatnich kilku lat. Pomóż nam zmieniać sieć na lepsze – przejdź na HTTPS!

Inżynierka

Po 3,5 roku studiów inżynierskich (też nie wierzę, że w terminie), wylanych łzach, pocie i krwi, mogę powiedzieć: TRUST ME, I'M AN ENGINEER!

Od początku wiedziałem, że chcę zrobić coś ciekawego, nienaukowego, ale pożytecznego; stąd temat: Przykłady algorytmów proceduralnego generowania rzeczywistości w tworzeniu dwuwymiarowej komputerowej gry fabularnej. Przez wiele wieczorów w trakcie studiów inżynierskich rozrywki dostarczało mi budowanie wspólnie z kumplami z mieszkania wielkiego miasta w Minecraftcie; o pozytywnych aspektach budowania kreatywnego w świecie Minecrafta powinienem napisać kiedyś osobny artykuł :) Zainspirowany złożonym algorytmem generowania świata w MC stwierdziłem, że chciałbym spróbować sił w napisaniu własnego generatora.

Nie ukrywam, że największym wsparciem tutaj była praca magisterska Grzegorza Michalaka[1]. Jego projekt GenProc[2] był dla mnie inspiracją, źródłem decyzji biznesowych i kopalnią podstaw, które potem mogłem rozwinąć w tworzeniu generatora.

Jestem po trzech i pół roku pracy nad mało znaczącymi projektami. Praca inżynierska wyszła świetna – i mimo tego, że spędziłem nad nią stanowczo za dużo nocy, miałem przy niej niezły ubaw!

Czy było warto? Nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie dokładnie w tej chwili. Spotkałem wielu nowych przyjaciół i znajomych, a także połknąłem sporo wiedzy – kto wie, może więcej, niż znalazłbym sam. Wiem też, że na razie idę na magisterkę.

Ale czy to syndrom sztokholmski? Prawie na pewno.

Tajlandia

Wbrew przebąkiwaniom ludzi, że do Azji nie da się pojechać za mniej niż 6 tysięcy, pojechałem za 4000 zł. Na 18 dni + 7 w podróży. Zwiedzając przy okazji Mediolan, Bergamo i Sztokholm. Da się? Da się.

Woodstock

Byłem na Woodstocku. I wbrew temu, co chcieli mi wmówić co bardziej "ułożeni" znajomi – było super! Wcale nie znalazłem się na masowej, błotnej orgietce dzieciaków wykrzykujących czerwone hasła przy piwie za kasę rodziców. Ja po prostu świetnie bawiłem się na naprawdę dobrze zrobionym festiwalu ze świetną otoczką lifestyle'ową.

Gdzie indziej na jednej scenie znalazłyby się takie perełki jak Dream Theater czy Within Temptation, polskie Illusion i Lipali (już się pogubiłem, Lipa jest w obu, nie?), a dzień później zagrałyby nowe kapele takie jak Trzynasta w Samo Południe – i jedynym biletem wstępu byłby bilet do Kostrzyna i zaciesz na twarzy? A wszystko to przy miasteczku woodstockowym; uwaga, wszyscy czytelnicy skłaniający się ku prawej stronie sceny politycznej: miasteczko to żadna czerwona komuna, tylko czysty akap! ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Po raz pierwszy w życiu poczułem się jak zasadźca na Dzikim Zachodzie, mieszkając w jednym z namiotów tworzących naszą wioskę, która stanowiła z kolei część większej dzielnicy. Oprócz kwestii sanitarnych i większej części gastronomii, woodstockowicze organizują wszystko sami; mieliśmy więc domki na drzewie, zamki z konstrukcji rusztowniczych, a także wioski tematyczne: Narnia, Hogwart czy piraci – cokolwiek wymyśli grupa woodstockowiczów, powstaje w tydzień przed festiwalem. Były oczywiście wioski hipisowskie z VW ogórkami i wielkie altany zbudowane ze znalezionych kawałków drewna i folii brezentowej.

Atmosfery tego festiwalu po prostu nie da się opisać.

Tradycyjnie, pod koniec festiwalu – 1 sierpnia – rozwinięto flagę, by oddać cześć Powstańcom Warszawskim. Mimo całej hippie otoczki, uczestnicy nie zapominają, że mogą się bawić na takim festiwalu właśnie dlatego, że nasi przodkowie nie poddali się reżimom, mogącym je ograniczyć (co prawda bardziej pamiętają o faszystowskim, niż komunistycznym, ale to pewnie dlatego, że zawsze byliśmy najweselszym barakiem w obozie).

Wiecie co? Byłem na Woodstocku. I bawiłem się zajebiście.

O tym, jak UE dobija internetowy biznes

Dopiero dzisiaj dotarła do mnie informacja o planowanych zmianach w miejscu rozliczania podatku VAT za usługi elektroniczne wykonywane na terenie Unii Europejskiej (możesz przeczytać o nich na przykład na blogu doradcypodatkowi na Onecie). W skrócie – jako wykonujący usługi elektroniczne, przedsiębiorcy internetowi mają przewalone jak w ruskim czołgu.

Do 31 grudnia 2014 roku rozliczanie usług elektronicznych wykonywanych względem osób fizycznych nie będących płatnikami – konsumentów – w ramach podatku VAT jest banalnie proste (jak na niesamowicie skomplikowany system, w którym obecnie rozliczamy podatki). Każdy przedsiębiorca płacił podatki w kraju, w którym zarejestrował działalność. Od 1 stycznia roku 2015, miejscem wykonania usługi (a zatem także i jej opodatkowania) jest miejsce zamieszkania konsumenta – i tu zaczynają się schody.

Przypuśćmy, że chcę zrobić portal o płatnym dostępie – i chcę, by był dostępny z każdego kraju Unii. W tym momencie, robię dwadzieścia parę wersji językowych... I tyle! Płacę podatki w Polsce.

W nowym systemie, pieniądze muszą rozejść się na 28 różnych stron. Oczywiście miłościwie panująca Komisja przewidziała i tą niedogodność, wprowadzając MOSS – sposób rozliczenia VAT-u polegający na obliczeniu wszystkich podatków wedle stawek w krajach konsumentów i wpłaceniu ich do Urzędu Skarbowego, wraz z obszerną dokumentacją, gdzie ile pieniędzy ma trafić [wyjaśnienie całego tego bajzlu].

Cel całości oczywiście jest szczytny, w swój pokrętny, robinhoodowski sposób. Wyrównanie szans; zapobieżenie nierównościom! Wszak większość softu wykonuje się w Europie Zachodniej, a Wschód musi płacić, c'nie?

Otóż nie. Jesteśmy na progu polskiej rewolucji sieciowej, w Internecie zaczynają się pojawiać pierwsze polskie rozpoznawalne marki. Dotychczas atutem wchodzenia w biznes internetowy była łatwość otwarcia się na cały świat; od stycznia rzeczywistość będzie wytapetowana nowymi druczkami. A w bliskiej przyszłości - Unia może stracić swoich najbardziej wartościowych obywateli.

Post ferias

Truizmem jest napisać, że czas leci zbyt szybko. Po trzech tygodniach gór i morza, po których nastąpiło pięć tygodni spotkań z rodziną, starymi znajomymi i mentorami, ciężko jest przywyknąć znów do pracy, nie mówiąc już o studiach. Po dwóch latach nauki całek potrójnych, baz danych z lat osiemdziesiątych oraz interfejsów z książki do DOS-a 6.22 / Windowsa 3.11, okraszonych programami o zakończonym wsparciu, kolokwiami na papierze pisanymi z - lub bez - równie papierową dokumentacją i tworzeniem owej, papierowej, a jakże, dokumentacji; po dwóch latach niekończącej się katorgi, jaką nie powinno być programowanie, jestem już pozbawiony złudzeń, że studia będą mnie jeszcze w stanie czegoś nauczyć.

Jednakowoż z entuzjazmem wracam na Uczelnię - nie dla nauki rzeczy przestarzałych, ale dla atmosfery studiowania samej w sobie. Dla ludzi, dla bibliotek, dla uczelnianych barów i hipsterskich knajpek, a także jeszcze raz dla ludzi.

Książkowy łańcuszek

Zostałem nominowany przez Senthe do opublikowania 10 książek, które wpłynęły choć trochę na moje życie; pełna treść łańcuszka została wyrażona po angielsku:

In a text post, list ten books that have stayed with you in some way. Don’t take but a few minutes, and don’t think too hard — they don’t have to be the “right” or “great” works, just the ones that have touched you. Tag ten friends, including me, so I’ll see your list. Make sure you let your friends know you’ve tagged them.

No więc lecę z moją listą:

1. NN, Książka-sci-fi-którą-wypożyczyłem-w-drugiej-podstawówki; rozbudziła mój apetyt na Fikcję Naukową, choć sama w sobie była mocno "soft science fiction"/naiwna w założeniach. Nie pamiętam nazwy, dość powiedzieć, że traktowała o tym, że w dwa gatunki łatwiej pokonać najeżdżające sondy-berserki (tutaj książka była aktualna i dotrzymywała kroku nowinkom), czym wpisywała się w większość pozalemowskiej propagandy Bloku Wschodniego ;)

2. NN, Książka-o-programowaniu-w-BASICu-którą-znalazłem-w-czytelni-tejże; do pory przeczytania o QuickBASICu, komputer służył mi do malowania obrazków w Paincie.

3. Stanisław Lem, Solaris; tak, zerżnąłem z Twojej listy, Senthe, ale to była dobra książka.

4. Ayn Rand, Atlas Zbuntowany; w porównaniu do pierwszej pozycji - drugi kraniec spektrum! Przyziemna, opowiadająca o sile twórczej jednostki - i siłach, które poza twórczą działają od lat - lecz ciągle - na świat, nie tylko twórców. Może zbyt optymistyczna miejscami, ale cóż - taki jestem.

5. Grażyna Koba, podręcznik do Informatyki licealnej - przeczytany w szóstej klasie podstawówki; otrzymany w trakcie konferencji dla nauczycieli licealnych, na którą zabrała mnie mama (mamo, dziękuję!). Co prawda sam ich nie widziałem, ale wyobraźcie sobie miny nauczycieli infy za mną, którzy widzą smarkacza w pierwszym rzędzie pomagającemu autorce podręcznika zdebugować skrypt w PHP. Tak, brakowało średnika - ale pierwszy raz zrozumiałem to właśnie na tej sali, do tej pory pisałem w językach oddzielających linie... no, znakami nowej linii.
Tak, mam autograf.
Tak, to ta książka zraczyła mnie PHPem.

6. J. R. R. Tolkien, Całkiem-spore-liczby-książek-z-sagi-i-spoza; ten świat mnie pochłonął, nie mówiąc już o żyłce lingwisty uruchomionej przez...

7. ...Słownik ortograficzny języka polskiego, PWN, a raczej przedmowa doń, która nie dość, że dostarczała pokaźnych ilości informacji o regułach pisowni (od tej pory dyktanda na 5-6), posiadała pełny zestaw odmian cyrylicy i pisma greckiego wraz z transkrypcją i transliteracją. Stąd wiem, jakim "h" pisze się druh, i dlaczego odmiana przez drużynę ma sens. A także umiem pisać i czytać w alfabecie, do którego nie znam języka. Normalnie Atlantyda.

8. J. K. Rowling, Harry Potter - sztaaaaaaampa. Ale ta seria otworzyła mi oczy na mnogość fantastycznej literatury młodzieżowej. I nauczyła odróżniać literaturę od Zmierzchu.

9. NN, Jakiś-stary-poradnik-harcerski; nawet nie wiem czy nie interpretacja samego Baden-Powella. Praktyczne porady surwiwalowe, metody orientacji w terenie, nauka czytania mapy, kody i sygnały. Wszystko, co interesuje młodego chłopca, który lubi ganiać z kumplami po zdziczałych sadach i polach, które niedługo zostaną zmienione w piękne dwupasmowe miejskie autostrady.

10. Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata; z powodu świata. Z powodu kwestii i poczucia humoru samego Szatana, za inne spojrzenie na sceny biblijne i za niezły nieład, który pozostawiło w głowie.

Na koniec listy wstawiłbym setkę książek, które zmieniły myślenie jako fragmenty, streszczenia lub adaptacje filmowe. Dodałbym też książki, które przeczytałem, ale nie spełniły warunków zadania (przyszły na myśl później): Lalkę Prusa, W pustyni i w puszczy Sienkiewicza.

No cóż, pora nominować!

A, no i jakby co - nie musicie pisać tego elaboratu. Wystarczy lista... Chyba że nie chcecie, żeby jakiś kontrowersyjny tytuł rzutował na Waszą opinię czy coś :P

Dzień z FFOS

26 lipca w klubogalerii Szajba przy ul. św. Antoniego 2-4 odbył się Dzień z FirefoxOS. To by było tyle oficjalnego.

Prywatnie zaś: Mozilla zaskoczyła mnie swoją gościnnością i zorganizowała naprawdę przednie wydarzenie. Był to dzień promocyjny nie tylko nowego systemu operacyjnego dla urządzeń mobilnych, ale i pierwszego telefonu z zainstalowanym foksiem w ofercie T-Mobile, współorganizatora eventu.

Przez cały dzień można było przyjść i z rożkiem lodów lub drinkiem w ręku - na koszt fundacji, a co! - porozmawiać o rozwiązaniach zastosowanych w FFOSie. A było o czym gadać - z mojego punktu widzenia, przynajmniej: system w całości opiera się na przeglądarce Mozilli, niczym ChromeOS na nawigatorze od Google'a; aplikacje są więc pisane nie w czym innym, a w HTML5, CSS i JavaScript'cie!

Ta własność sprawia także, że każda strona internetowa może być uznana za aplikację FFOSa! Innymi słowy: właściciele stron internetowych mogą minimalnym wysiłkiem zmienić istniejącą mobilną wersję strony w apkę udostępnianą w Firefox Marketplace.

No i na koniec, by nie zabrzmieć szpanersko, pochwalę się moim nowym "nabytkiem": wygrałem telefon! Tak, nie przeczytaliście źle, nie dość, że za darmo zjadłem ze 3 gałki lodów, nie dość, że wypiłem za dodatkowe, niewykorzystane tokeny dwa drinki, to jeszcze jakby mi szczęścia było mało, dostałem nowiuśkiego Alcatela one touch fire. I mimo krążącej opinii o alcatelach muszę powiedzieć, że dotychczas jestem z niego zadowolony; wyłamuję się tym samym z tłumu "ekspertów", porównujących ten pierwszy telefon z FFOSem do najnowszych modeli z Androidem - litości, dajcie projektowi rozwinąć skrzydła!

Tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj; może niedługo wrzucę recenzję systemu lub telefonu - zależy co bardziej mi się nie spodoba ;)